Saturday, September 19, 2009

EuroBasket fever

W Katowicach zrobiło się nagle gęsto i kolorowo. Wielojęzyczne tłumy buszują sobie po mieście, wypełniają szczelnie kafejki, a przede wszystkim kłębią się w okolicach Spodka. Wszystko to, rzecz jasna, za sprawą Mistrzostw Europy w koszykówce, które bezsprzecznie zawładnęły stolicą Górnego Śląska.

Jako umiarkowany fan tego sportu odnosiłem się do EuroBasketu dość obojętnie i nawet widok kilku koszykarzy, którzy niespodziewanie pojawili się na siłowni, zupełnie mnie nie poruszył. Tymczasem wczoraj rano w związku z tą właśnie imprezą sportową omal nie dostałem zawału serca!

- Co porabiałeś wieczorem? – zapytał uprzejmie mój szef podczas porannej kawy. Wiedziony niemiłym przeczuciem, które podpowiadało mi, że pewnie szef wynalazł dla mnie jakąś dodatkową pracę, bąknąłem coś o mnóstwie tłumaczeń, którymi muszę się w tych dniach pilnie zająć. Szef jednak machnął tylko ręką, po czym beznamiętnie zakomunikował, że niespodziewanie zdobył bilet na rozgrywki EuroBasketu i… chciał mi go sprezentować! Ponieważ jednak nie mógł mnie znaleźć, jego wejściówka do loży VIPowskiej po prostu przepadła…

O tym, że oniemiałem z wrażenia nie muszę chyba mówić. Pytanie tylko, co zatkało mnie najbardziej: świadomość utraconej szansy zobaczenia na żywo meczu Hiszpania-Francja, nagły przypływ hojności szefa, czy też fakt, że nie wpadł on na to, by po prostu zadzwonić do mnie na komórkę?

Przez cały dzień chodziłem więc rozeźlony jak osa i nawet epizod z pewną tłustą blondynką, która w Gymnasionie wzięła mnie za trenera nie zdołał poprawić mi humoru. W końcu wieczorem głośno wyraziłem przy szefie moją dezaprobatę wobec tak niewiarygodnego marnotrawstwa nadarzających się okazji podniesienia poziomu naszej sportowej elokwencji. I w tym właśnie momencie po raz drugi oniemiałem z wrażenia! Szef nagle coś sobie przypomniał, klepnął się w głowę i ze skruchą wyznał, że właściwie, to ma w zanadrzu jeszcze jeden bilet – tym razem wciąż aktualny. Mrożące krew w żyłach spojrzenie, które na owe dictum mu posłałem, mogłoby bez wątpienia powalić byka! Szef obrócił się tylko potulnie na pięcie i kurcgalopkiem popędził do gabinetu, by już po chwili wręczyć mi wejściówkę, która o mały włos znów by przepadła.

Szybki rzut oka na bilet upewnił mnie, że do rozpoczęcia meczu pozostały mi jeszcze niecałe dwie godziny. W przypływie nagłego wigoru odwołałem więc zaplanowane na wieczór spotkanie i bez zwłoki pognałem w kierunku Spodka, dziękując Bogu, że jest on tak blisko.

Ćwierćfinałowa rozgrywka między drużynami Słowenii i Chorwacji dostarczyła mi całego mnóstwa ekstremalnych emocji.

Po pierwsze, już samo wspaniale odnowione wnętrze katowickiego Spodka wywarło na mnie oszałamiające wrażenie (zwłaszcza super nowoczesny okrągły telebim zawieszony pod kopułą hali) i pozwoliło mi wypiąć pierś w poczuciu dumy z bycia Ślązakiem.

Po drugie, zachwyciła mnie niezwykła wprost pomysłowość oryginalnie poprzebieranych kibiców (genialne były zwłaszcza czapeczki Słoweńców), zaś głośny doping i upiorne trąbienie omal na trwałe nie pozbawiły mnie słuchu.

Po trzecie, do mojego dość luźno wypełnionego sektora wtargnęła w połowie meczu grupa cheerleaderek, które tego wieczora były bezrobotne (ich występ odwołano z powodu tragedii na kopalni Wujek) i postanowiły z trybun dopingować swoich faworytów. Ich pojawienie się sprawiło, że najpierw zostałem odurzony szałem zapachów (czy one się w swoich perfumach kąpią?), a następnie oślepiony fleszami reporterów, którzy przybiegli je fotografować. O pojawieniu się kamery i o tym, jak wcisnąłem głęboko na czoło moją czapkę, udając, że jestem powietrzem w tłumie rozchichotanych cheerleaderek, już nawet nie wspomnę…

I w końcu po czwarte, czyli najważniejsze, niezwykłych emocji dostarczył mi sam mecz koszykówki. Już na samym początku wiedziałem, że będę kibicować Słoweńcom. Nie żebym, był jakimś ich specjalnym fanem – po prostu tak się złożyło, że miałem kiedyś na studiach wykłady zarówno z pewnym Słoweńcem, jak i z Chorwatem. Pierwszy z nich był porywającym wprost mentorem, zaś drugi nieprawdopodobnie chamskim upierdliwcem. Uraz do Chorwatów zakorzenił mi się więc głęboko w pamięci i cała moja sympatia skierowana była wczoraj ku drużynie słoweńskiej. Już zresztą sama zielona bluza, którą na siebie włożyłem, dobitnie świadczyła o tym, komu tu kibicuję. Niestety jednak brutalna nieco gra Chorwatów sprawiła, że moi faworyci od samego początku nie potrafili zdobyć przewagi, a ja siedziałem jak na szpilkach. Słoweńcy otrząsnęli się na szczęście w trzeciej kwarcie meczu i w końcu przepięknie odrobili swe straty, choć napięta sytuacja trwała aż do ostatnich sekund rozgrywki. Jakaż była więc moja ulga, gdy mecz zakończył się minimalnym zwycięstwem Słoweńców 67:65!

EuroBasket wciągnął mnie zatem na dobre i całą niefrasobliwość szefa zdołałem już puścić w niepamięć. Teraz pozostaje mi tylko kibicowanie koszykarzom „na sucho”, no i oczywiście pilny monitoring szefa przy okazji kolejnych eventów sportowo-kulturalnych w naszym regionie…

No comments:

Post a Comment